Żadna armia nie wejdzie na teren Który broniony jest polską ręką Chociaż jest was czterdziestu na j

Żadna armia nie wejdzie na teren Który broniony jest polską ręką Chociaż jest was czterdziestu na j

środa, 29 kwietnia 2015

Rozdział 2 Jak dobrze w domu

Grzecznie przytaknęłam w geście podziękowania po czym wstałam i wyprostowałam się. Wszystkie pozostałe państwa patrzyły się na mnie i na każdy mój ruch, najmniejszy gest. Poczułam przez moment stres. Szybko jednak odpędziłam złe myśli i wzięłam się za przedstawianie mojego zdania. Mówiłam powoli i z lekkim akcentem na ''r'', jaki to miał zwyczaj u państw słowiańskich. Starałam nie patrzeć się nikomu w oczy. Czułam, jakby jedna minuta zmieniała się w szereg godzin. Po wyrażeniu swojego zdania ukłoniłam się delikatnie i usiadłam. Teraz czekałam na resztę krajów. Wszyscy porozumiewali się miedzy sobą szeptem od czasu do czasu kiwając głową. Kiedy już poczułam, że mój plan nie spodobał się reszcie, zaczęli klaskać na znak,  że się zgadzają. Uśmiechnęłam się lekko i odetchnęłam z ogromną ulgą.

-To co przedstawiłaś było totalnie czadowe! - podbiegł do mnie wesoły Polska, kiedy skończyliśmy już całe posiedzenie. Zmierzaliśmy właśnie ku wyjściu razem z innymi nacjami. Feliks był niższy ode mnie o jakieś dwa centymetry, nie więcej. Jego zielone, pełne radości oczy zdawały się błyszczeć bardziej, niż kiedykolwiek.
-Dziękuję- odpowiedziałam pokrótce i przeczesałam palcami moje prawie białe włosy, które sięgały mi przed pępek. Obydwoje wyszliśmy przed budynek. Mieściła się tam polana ogrodzona grubym, drewnianym, solidnym płotem. Przed nim stało kilka koni, w tym nasze- Artemida i Promyk. Zwierzęta ustępowały z nogi na nogę niecierpliwiąc się niemiłosiernie. Zaśmiałam się, po czym wzięłam wodze Artemidy. -Kto pierwszy do mojego domu? - rzuciłam wyzwanie Polsce. Wiedziałam, że nie będzie w stanie odmówić. Zanim przytaknął, siedziałam już na swojej kasztanowej klaczy. Wzięłam zimne powietrze do moich ust i popędziłam konia do galopu. Mój brat jednak nie pozwolił mi wygrać. Ucierpiała by bowiem jego reputacja. Nie bez podstaw mówi się o nim król jeździectwa.
-Dam ci wycisk- zaśmiał się do mnie chłopak, wyprzedzając mnie. Zanim zdążyłam zareagować, nie było po nim śladu. Poprawiłam swój złoty sznur i ruszyłam jeszcze szybszym tempem. Podążaliśmy przez lasy liściaste. Drzewa były stare, ale okazałe, dumne i wysokie. Na gałęziach mogłam przelotnie zobaczyć wędrujące i skaczące radośnie wiewiórki. Melodyczny śpiew ptaków umilał nam pogoń.Piękne widoki nie ustępowały nam na krok. Dzikie zwierzęta chowały się pomiędzy jagodowymi krzewami. Droga była nierówna ale ubita. Były na niej ślady kopyt, jeszcze świeże.
Cała zdyszana i spocona wróciłam do domu kilkadziesiąt minut po Polsce.
-Ha!- wyskoczył wesoły Polska. Niósł siodło swojego konia- Wiedziałem, że wygram!- Zaśmiał się dziewczęco, co mnie trochę przeraziło. Był dumny jak paw- Idę odnieść siodło do siodlarni.- Orzekł triumfalnie stawiając kolejne kroki. Ja jedynie przytaknęłam i odprowadziłam go wzrokowo do drzwi siodlarni, po czym zeszłam z mojej kasztanki. Pogłaskałam konia po szyi, poluzowałam popręg i zabezpieczyłam strzemiona. Artemida była klaczą, którą dostałam kilka lat temu od Polski. Towarzyszyła mi podczas całej I Wojny Światowej. Koń prychnął i trzepnął łbem, a ja lekko się zaśmiałam. Szybkim, ale nie gwałtownym ruchem zdjęłam osprzęt. 
-Feliks, chodź na chwilę!- krzyknęłam, kiedy opuściłam bramy pastwiska na którym to konie spokojnie się pasły. Było ich pięć. Każdy z nich był dla mnie wyjątkowy, ponieważ dostałam je podczas przeróżnych okoliczności. Artemidę, tak jak wspomniałam wcześniej na moje urodziny. Karego ogiera, Flamenco kupiłam podczas pobytu u Danii. Jego konie są wspaniałe, więc nie mogłam odmówić kupna zimnokrwistego Shire. Następnie trochę oddalone pasły się harflinger, Haza oraz wysoki koń trakeński, Liryka. Obydwa te skarby dostałam po wygranej bitwie pod Grunwaldem, od Polski.
Nie, nie uczestniczyłam w niej. Feliks był tak podekscytowany, że razem z Litwą kupił masę koni i kucyków wszelakich maści i rasy. Nie miał jednak miejsca na trzymanie wszystkich i podarował mi te dwa. Na samym końcu stał Lancaster, gniady koń którego do tej pory nie rozgryzłam. Odkupiłam go od przechodniego handlarza gdzieś tak około w XVI wieku. Można powiedzieć, że uratowałam mu życie, ponieważ koń przeznaczony był do rzeźni.
Nasze konie jak i sami my, państwa a zarazem humanizacja ziem jesteśmy nieśmiertelni. Żyjemy wiecznie i nie starzejemy się. Jest to jedna z wielu cech, które odróżniają nas od zwykłych ludzi.
Poczekałam chwilę, a z każdą upływająca sekundą coraz mocniej trzymałam siodło.- Patrz, jaki fajny kucyk!- dodałam po chwili.
-Gdzie?- posłusznie przybiegł z pomieszczenia. Uśmiechnęłam się złowrogo, jak to zawsze ja, kiedy wysługuję się młodszym rodzeństwem. Podałam mu ogłowie i poprosiłam, aby je wyczyścił.- Dobra, ale generalnie oczekuję za to paluszków!- Postawił mi ultimatum. Skinęłam głową z uśmiechem i pomaszerowałam do budynku odnieść resztę sprzętu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz